Przyjdźcie do Mnie…
Ewangelia wg św. Mateusza 11,25-30.
Jezus rzekł: «Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn, i ten, komu Syn zechce objawić. Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie».
Kiedy zaraz po święceniach kapłańskich znajomy ksiądz zaprosił mnie do swojej parafii na rekolekcje adwentowe obiecałem sobie, że przez całe życie będę głosił nauki przede wszystkim o modlitwie. Nie mam wątpliwości, że modlitwa w życiu chrześcijanina jest tematem fundamentalnym. Niestety, wciąż wielu z nas ma z nią problem.
Wielu oskarża się o to, że na modlitwie nie są całkowicie skupieni, że nie myślą tylko o Panu Bogu, że rozpraszają ich różne – często nie związane z wiarą – troski i pragnienia. Samobiczowanie się z tego powodu wychodzi nam dość dobrze, ale co na to Pan Jezus? Odpowiedź mamy w dzisiejszej Ewangelii.
,,Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy jesteście utrudzeni i obciążeni.” Znamy dobrze to zdanie. Zauważmy, że Jezus nie mówi: ,,Przyjdźcie do Mnie wszyscy, ale swoje utrudzenia i obciążenia proszę zostawić za drzwiami.” Nie, Jezus tak nie mówi. On chce nas z tym wszystkim, co nosimy w naszych sercach. Chce nas z tym wszystkim, co nas cieszy i co nas smuci. Nie chce, byśmy stawali przed Nim nieprawdziwi.
Jeśli więc troską Twojego serca jest jakaś choroba, trudy dnia codziennego, brak pracy syna czy niewiara wnuka, to nie bój się z tym właśnie iść na modlitwę. Myśli o tym, co trudne, nie muszą od razu być grzechem. One mogą i powinny stawać się intencją tej modlitwy, a nie wyrzutem sumienia.
Zrozumiałem to lepiej, kiedy wiele lat temu dane mi było siedzieć przy jednym stole z p. Marianną Popiełuszko. Kiedy opowiadała o tragicznym dla siebie październiku 1984 r. wyznała, że całe dnie i noce odmawiała różaniec. Słuchałem jej opowieści i sam sobie zadawałem pytanie: Czy rzeczywiście – modląc się na tym różańcu – myślała wtedy tylko o Panu Bogu? Zapewne nie. Myślała o zamordowanym synu – kapłanie, o zabójcach, o udręczonej Ojczyźnie, prześladowanym Kościele.
Czy ktoś odważy się powiedzieć, że modlitwa p. Marianny nie była Bogu miła?