Niedoszli pierwsi plażowi męczennicy…
Wczoraj w komentarzu do Ewangelii wspomniałem o nadmorskiej ewangelizacji prowadzonej przez ks. Radka z Koszalina. Ewangelizacja nadmorska czy też ewangelizacja na żebraka – różnie się o tej akcji mówi. Generalnie chodzi o to, że grupa Bożych szaleńców (czasem nawet kilka grup, bo tylu jest chętnych do wzięcia udziału w akcji) bez żadnych własnych pieniędzy w kieszeni, chodzi od wioski do wioski, od miasta do miasta (po plaży też) i rozmawia z ludźmi o Jezusie. Jemy, co ludzie dadzą; śpimy, gdzie nas przygarną. Ot, taka akcja dla odważnych.
Zwykle chodzi się po dwóch czy trzech, żeby było ewangelicznie – Pan Jezus też nie posyłał w pojedynkę. Pamiętam jedną taką scenę z naszej ewangelizacji z 2010 r. Już jako kleryk (a więc w habicie) ewangelizowaliśmy ludzi na plaży w Kołobrzegu. Podszedłem z innym ewangelizatorem do leżącej na ręczniku pary młodych ludzi.
Obserwowali nas od jakiegoś czasu, bo trudno jest na plaży nie zauważyć grupy ludzi z gitarami, śpiewających piosenki o Jezusie. Wcześniej słuchali świadectwa, które na plaży dawała jedna z naszych dziewczyn. I w końcu widzieli, jak do wspólnego uwielbiania Pana zachęcaliśmy bawiące się na plaży dzieci.
Podchodzimy z Marcinem do wspomnianej pary i ja zagaduję:
– Szczęść Boże, jak wam się podoba nasza ewangelizacja? Może chcecie porozmawiać o Jezusie?
– Spier… – odpowiedział mój niedoszły rozmówca – Boże, ale wy jesteście popier…
No to się nagadaliśmy. Przyznaję, zrobiło mi się dziwnie. Ale jeszcze dziwniej zrobiło mi się potem. W jednej chwili dziewczyna, która leżała z gościem na ręczniku wstała. Wzięła swoją torebkę, spojrzała na niego i powiedziała: – Nigdy więcej do mnie nie dzwoń. I poszła w kierunku wyjścia.
Razem z Marcinem spojrzeliśmy na siebie. Byliśmy w takim samym szoku jak ten chłopak. Powoli i dyskretnie wycofaliśmy się z zasięgu jego wzroku. Kiedy po kilkunastu metrach odwróciłem się w jego stronę, siedział biedak na ręczniku jak sparaliżowany.
Niestety, nie wiem, jak ta historia potoczyła się dalej. Uciekliśmy z tamtego miejsca dość szybko. Ani ja bowiem, ani Marcin nie mieliśmy ochoty zostać pierwszymi w historii diecezji koszalińsko – kołobrzeskiej plażowymi męczennikami. A – powiedzmy sobie szczerze – było blisko. Gość z pewnością miał wtedy ochotę utopić nas w łyżce wody.
Czasem sobie myślę o tej sytuacji i zastanawiam się, czy przypadkiem ta dziewczyna do dziś nie jest nam wdzięczna za to, co dla niej wtedy – całkiem nieświadomie, ale jednak – zrobiliśmy.
Dziewczynko, nie ma sprawy… Nie dziękuj – my, wierzący w Jezusa, po prostu musimy sobie pomagać, co nie? 🙂 🙂 😉 .