Słów kilka o kapłańskiej dyspozycyjności…
Zapytał mnie wczoraj znajomy o to, czy będąc księdzem mam dużo czasu dla siebie. Odpowiedziałem, że z tym bywa różnie, bo przecież muszę swój czas dzielić na trzy – na czas dla Boga, dla innych i dla siebie. Proporcje są bardzo różne. Jednego już się chyba nauczyłem: Gdy rano wstaję, staram się niczego nie planować, bo życie jest bogatsze i po co się później denerwować…
Bóg jest Panem czasu i ma prawo żądać od nas pełnej dyspozycyjności. Pokazał mi to już w kilka tygodni po moich święceniach kapłańskich. Tamtej pamiętnej soboty byłem już na Wieczystej. Pamiętam, że siedziałem nad niedzielnym kazaniem.
Za ścianą dźwięk domofonu. – Ktoś ma gości – pomyślałem. Po kilku sekundach znów słyszę domofon, tym razem w pokoju u drugiego współbrata. Po następnych kilku sekundach domofon odezwał się też i u mnie. Podchodzę, podnoszę słuchawkę i słyszę rozmowę jednego z naszych domowników z człowiekiem stojącym przy domofonie:
– Proszę księdza, muszę z kimś porozmawiać. To dla mnie bardzo ważne.
– Wie pan, ja teraz wychodzę na pogrzeb. Nie mogę z panem rozmawiać. Niech pan próbuje po innych księżach – mój współbrat wyraźnie się usprawiedliwiał.
– Rozumiem, ale nikt nie odpowiada, a ja muszę pogadać.
– Teraz nie mogę panu pomóc. Proszę przyjść na 18.oo do kościoła – zakończył ksiądz i odwiesił słuchawkę.
– Hallo – odezwałem się zanim nieznajomy odszedł od domofonu. – Niech pan poczeka, mam teraz chwilę, już do pana schodzę – odłożyłem słuchawkę i zdjąłem z wieszaka mój czarny kapłański polar. Zszedłem na dół.
To był wyjątkowo paskudny dzień. Padało od rana. Otworzyłem drzwi i po chwili stanął przede mną przemoczony do suchej nitki młody chłopak z kapturem na głowie. Weszliśmy do naszej zakonnej rozmównicy. Nie chciał się spowiadać, chciał tylko porozmawiać (jak się później okaże, na spowiedź wróci do mnie za kilka dni). W czasie rozmowy długo dobierał słowa. Jak gdyby ważył każde z nich. Po kilku zdaniach wprowadzenia wyjął z reklamówki czarny sznurek grubości kapłańskiego cingulum.
– Byłem na Rakowickim – kontynuował swoją historię. Po jego policzkach płynęła strużka. Sam nie wiem, czy to krople deszczu spadające z jego włosów czy ukradkiem ronione łzy. – Byłem na grobie babci…
Znów na kilka sekund zapadła głęboka cisza. Słuchałem go bardzo uważnie. – Wie ksiądz, ja chciałem… chciałem popełnić samobójstwo. Chciałem powiesić się na krzyżu własnej babci, tylko wystraszył mnie jakiś cmentarny robotnik. Wystraszyłem się, wsiadłem w autobus i kiedy zobaczyłem kościół, postanowiłem tutaj przyjść. Gdyby mi ksiądz teraz nie otworzył, pewnie wróciłbym na ten cmentarz…
Siedziałem przed nim i wpatrywałem się w ten sznurek. Sam nie wiem, co bardziej w sobie przeżywałem: jego szczerość i pragnienie szukania pomocy czy jego beznadziejną życiową sytuację. Patrzyłem, a on opowiadał historię swojego życia. Niezwykle zagmatwaną i trudną. Niemal niemożliwą do poskładania. Niczym puzzle, w których brakuje kilku elementów.
Z rozmównicy wyszliśmy po ponad dwóch godzinach. Trudnych godzinach. Sam nie wiem, kto z nas z tej rozmowy więcej wyniósł: on – bo mógł wyrzucić z siebie to wszystko, co zbierało się w nim od lat, czy ja, który w jednej chwili uświadomiłem sobie, że moja kapłańska dyspozycyjność może komuś uratować życie.
Od tamtej pamiętnej soboty, zawsze, ilekroć słyszę domofon, staram się podnosić słuchawkę. A Jezus co jakiś czas przychodzi do mnie w ludziach, którzy potrzebują pomocy. Dzięki tym Jego odwiedzinom ciągle uczę się tego, że kapłaństwo to nie zawód wykonywany od siódmej do piętnastej. Kapłaństwo to powołanie, w które w sposób nierozerwalny wpisana jest kapłańska dyspozycyjność. Kapłaństwo to służba i nie chce być inaczej.
Brawo Piotrek!
Oby takich kapłanów jak ojciec było jak najwiecej.
oby nie tylko kapłanów, ale takich ludzi było więcej…