Spieszmy się kochać ludzi…
Dziś pierwszy piątek miesiąca. Jak zwykle kilka minut po dziewiątej wziąłem bursę i poszedłem do kaplicy. Z tabernakulum wyjąłem trzydzieści konsekrowanych komunikantów. Bursę założyłem na szyję i ruszyłem do moich chorych. Ostatnio widziałem się z nimi w pierwszy piątek lipca.
Już w pierwszym mieszkaniu smutna wiadomość. Pani Janina po długiej i ciężkiej chorobie w te wakacje odeszła. Przez trzy lata odwiedzaliśmy ją z Panem Jezusem. Zawsze miła, spokojna, a jednocześnie niesamowicie cierpiąca. Lubiłem u niej być. Fotel obłożony modlitewnikami był jej ulubionym miejscem. Zawsze z różańcem w ręku. Odeszła… A jeszcze w lipcu żartowałem: ,,Niech Pani na mnie poczeka do września.” Nie poczekała…
W innym domu znów złe wiadomości – Pani Bronka po lipcowym udarze. Cierpi, nie kontaktuje. Mąż stara się o hospicjum, bo na powrót ze szpitala do domu nie ma już żadnych szans. A w lipcu skarżyła się tylko na bóle w plecach. Wtedy jeszcze się uśmiechała… Ktoś inny też cierpi, choroba zabiera coraz więcej możliwości normalnego funkcjonowania. Ktoś inny po szpitalu, po rehabilitacji.
Dziś taki smutny pierwszy piątek. Nie brakowało oczywiście i radosnych spotkań, ale zawsze czyjaś choroba czy odejście rzutuje trochę na całość tego wędrowania z Panem.
Kładę się więc spać z modlitwą na ustach: Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie… i z modlitwą za Panią Bronkę i za innych chorych. Przez trzy lata z mojego rejonu odeszło już czternaście osób. Kiedyś to ja Ich spowiadałem, namaszczałem, przynosiłem im Pana Jezusa. Teraz mocno wierzę, że to oni mówią o mnie Jezusowi.