Bóg jest Miłością…
Niedawno pisałem, że Jezus robi wszystko, by być jak najbliżej człowieka. Jako dowód podałem miejsce Jego narodzenia. Nie bogate pałace, nie domy możnych tego świata, ale uboga stajenka, w której pewnie nawet zwierzętom dobrze nie było. A Jezus właśnie tam przychodzi na świat. A skoro przychodzi na świat w tak skrajnych i uwłaczających godności człowieka warunkach, to znaczy, że równie dobrze może narodzić się w każdym domu i – co ważniejsze – w każdym ludzkim sercu. Nawet tym najbardziej lichym, zimnym i grzesznym. Skoro nawet szopa, to co dopiero serce…
Jezus rzeczywiście robił wszystko, żeby być blisko ludzi. Dzisiejsza Ewangelia wyraźnie pokazuje nam jednak tę prawdę nieco szerzej. Wyraźnie widać, że nie tylko Jezus robił wszystko, by być bliżej ludzi, ale też, że ludzie robili wszystko, by być blisko Jezusa. Święty Marek zauważa w dzisiejszym fragmencie Ewangelii, że za Jezusem idą tłumy. Wielkie mnóstwo ludu z Galilei, z Judei, z Jerozolimy, Idumei, z Zajordania, z okolic Tyru i Sydonu. Wielkie tłumy zewsząd idą za Mistrzem. Pytanie tylko: Po co?
Właściwych odpowiedzi na tak postawione pytanie jest pewnie kilka. Na pewno w tym tłumie była grupa takich, którzy szli za Jezusem z czystej tylko ciekawości. W końcu nie co dzień można było na własne oczy zobaczyć kogoś, kto wskrzesza umarłych i zamienia wodę w wino. Wieść o cudach – przekazywana z ust do ust a co za tym idzie, także niejednokrotnie przeinaczana i koloryzowana – musiała rodzić w sercach wielu zwykłą ludzką ciekawość.
Ale pewnie – oprócz ciekawości – były też inne motywy. Pewnie niektórzy mieli w tym chodzeniu za Jezusem jakiś swój interes. Niektórym pewnie wydawało się, że bycie blisko Jezusa po prostu się im opłaca. Tak jak temu, który chciał iść za Nim, ale na swoich tylko warunkach. A swoją drogą, dobrze mieć przy sobie kogoś, kto nie tylko pocieszy i umocni w chwilach próby, ale też – w chwilach trudnych – będzie motywował do walki zapewnieniem o tym, że ,, w domu Ojca jest mieszkań wiele.”
Na pewno w tym tłumie byli i tacy, którym Jezus imponował i których fascynował. Był przecież kimś, kogo z jednej strony znali (Czy nie jest to syn Józefa? Czy może być co dobrego z Nazaretu?), ale z drugiej strony był dla nich kimś nie do końca odkrytym, kimś nieprzewidywalnym. Jezus ich fascynował.
Tyle tylko, że fascynacja nie może być dla nas wszystkim w relacji z Jezusem. To może być początek znajomości z Mistrzem, to może być jakiś etap przejściowy w budowaniu z Nim relacji. Ale na pewno nie można się na tej fascynacji osobą Mistrza zatrzymać.
Wielu także dziś fascynuje się Jezusem. Widać to dobrze po ilości osób biorących udział w różnego rodzaju modlitwach i Mszach św. sprawowanych z udziałem o. Bashabory czy choćby krakowskiego reformaty o. Witko. Oni od lat ściągają na ,,swoje” Msze św. tłumy. Takich tłumów często nie ma na innych Mszach św. To wyraźnie pokazuje zapotrzebowanie na Jezusa ,,fascynującego.” Takiego, który i dzisiaj dokonuje cudów, czyni znaki, uzdrawia, itp.
Miłość jednak nie polega na tym, by szukać cudów i znaków. Miłość to coś więcej. To bycie z kimś i przy kimś także wtedy, kiedy żadnych znaków nie ma. Więcej, to bycie z kimś i przy kimś także wtedy, kiedy – tak po ludzku patrząc – jest po prostu trudno. Bo miłość jest wymagająca. Wymaga wierności i trwania. Fascynacja jest czymś o wiele bardziej ulotnym. Czymś, co często pryska szybciej niż bańka mydlana. Dlatego nie można budować relacji z Jezusem tylko na ulotnej fascynacji. Idealnie, gdy fascynacja prowadzi do zakochania się. To jest ideał, bo Bóg nie jest fascynacją. Bóg jest i zawsze pozostanie Miłością.