Dwadzieścia lat minęło…
To było dokładnie 20 lat temu. Po miesięcznym przednowicjacie w Krakowie i po kilkudniowych rekolekcjach w Rzeszowie wieczorem 11 września 2004 roku kanonicznie – w obecności m.in. ówczesnego o. Prowincjała – rozpocząłem wraz z sześcioma innymi chłopakami nasz roczny nowicjat.
Wtedy to nawet jeszcze dobrze nie wiedzieliśmy, co to jest ten nowicjat. No ale stało się… W czasie wieczornej modlitwy w kościele odczytaliśmy przygotowaną nam przez o. Magistra formułkę i już. Niewiele z tamtego wydarzenia pamiętam. Najbardziej chyba pamiętam stres i napięcie. Nie, nie dlatego, że miałem wątpliwości co do mojego powołania. Po prostu bałem się, że się w tej formułce pomylę. Ale się nie pomyliłem.
To był początek naprawdę niezwykłej przygody. Początek szukania odpowiedzi na różne pytania. Początek weryfikowania prawdziwości swojego powołania. Bo przecież nigdzie tak dobrze nie rozeznaje się powołania jak we wspólnocie. W miejscu, w którym codziennie widzi się te same twarze, powtarza się te same praktyki, odmawia te same modlitwy, itp.
Bardzo miło wspominam mój nowicjat. Nie brakowało w nim chwil naprawdę pięknych. Były jednak i smutniejsze momenty: takie jak odejścia innych nowicjuszy. W listopadzie odszedł Marcin, w grudniu Andrzej, potem było kilka miesięcy stabilności. W marcu odszedł Oleg z Białorusi, w sierpniu Darek. I w taki oto sposób do pierwszych ślubów zakonnych, które składałem 12 września 2005 roku dobrnęło nas trzech. Dziś kapłanami jest nas z tej grupy tylko dwóch.
Sentymentalnie dziś, ale cóż… Dwadzieścia lat to kawał czasu. Zresztą, chyba nikogo nie muszę przekonywać, że każda okazja dobra jest, by Panu Bogu dziękować.
Śpijcie dobrze…