O spotkaniach, które zobowiązują…
Wczoraj poznaliśmy Symeona, dziś Ewangelista stawia nam przed oczy wdowę Annę. Św. Łukasz nazywa ją prorokinią. Trzeba powiedzieć, że chyba rzeczywiście nią była – weszła przecież do świątyni właśnie wtedy, gdy Maryja z Józefem wnosili tam Dziecię.
Dwie rzeczy fascynują mnie, gdy czytam ten właśnie fragment Ewangelii (Łk 2, 36 – 40). Pierwsza rzecz to fakt, że – jak pisze św. Łukasz – Anna mimo swego wieku (a może właśnie dzięki niemu) nie rozstawała się ze świątynią. Różnie można to zdanie interpretować i rozumieć. Jedno jest pewne – świątynia była dla niej miejscem bardzo szczególnym. Spędzała tam pewnie każdą chwilę. Trochę to zrozumiałe, bo jako wdowa miała świadomość swojej niewystarczalności i wielkiej zależności od Boga. Ale z drugiej strony w tym wszystkim musiała być miłość.
Wydaje się jednak, że Anna poszła jeszcze dalej. Była w świątyni, to prawda. Ale trzeba to wyraźnie powiedzieć, że Anna była także świątynią. Przez całe swoje życie, poprzez fakt, że nie rozstawała się z tym miejscem, że służyła Bogu w postach i w modlitwie, sama stała się mieszkaniem Boga, Jego świątynią. Można powiedzieć, że osiągnęła to, co bez wątpienia uznać można za cel naszego ziemskiego życia. Stała się dla Boga świątynią. Pozwoliła Bogu zamieszkać w sobie.
Niesamowite jest to, że Bóg – który przecież jest Wszechmogący – potrzebuje na mieszkanie ludzkiego serca. I niesamowite jest to, że On daje człowiekowi prawo decydowania o tym, czy może mieszkać w ludzkim sercu, czy też nie. A człowiek ma prawo – zawsze wtedy, kiedy tylko zechce – wyeksmitować Jezusa ze swojego serca. Na to pozwala nam nasza wolna wola, a Bóg poddaje się naszej decyzji. Nie protestuje, nie prosi. On szanuje moją i Twoją decyzję. To właśnie dlatego tak wiele ludzkich serc nie można dziś nazwać Bożymi świątyniami. Przypominają raczej zimne i ciemne groby, czasem tylko z wierzchu pobielane. Prorokini Anna bez wątpienia zawstydza wielu z nas w tym temacie.
I druga rzecz, która mnie osobiście też mocno zawstydza. Anna, po spotkaniu z Jezusem, mówił o Nim wszystkim, którzy oczekiwali wyzwolenia Jerozolimy (Łk 2,38). Mówiła o Nim wszystkim… Bo prawda jest taka, że jeśli na serio człowiek spotka w życiu Jezusa, to nie może tego zostawić tylko dla siebie. Jeśli rzeczywiście człowiek spotkał się z Jezusem, to musi o Nim mówić innym, musi dzielić się radością z tego spotkania. I nie chodzi tutaj tylko o jakiś mniej lub bardziej ewangeliczny przymus. Nie… Tu chodzi o to, że po takim spotkaniu rodzi się w nas naturalna potrzeba mówienia o tym, czego na własnej skórze doświadczyliśmy.
Pamiętam doświadczenie sprzed trzech lat. Razem z grupą Bożych szaleńców – w ramach akcji Ewangelizacja Nadmorska – chodziłem z po wioskach i miastach diecezji koszalińsko – kołobrzeskiej i rozmawiałem z przygodnie poznanymi na drodze czy na plaży ludźmi. Rozmawialiśmy o … Jezusie. Poza kilkoma mało przyjemnymi epizodami (może kiedyś o nich napiszę) były to spotkania niesamowite. Ludzie słuchali i dzielili się swoim doświadczeniem Boga. Odczuwało się głód takich rozmów. Bo w kościele ludzie o Bogu słuchają (raczej nie mają okazji, by o Nim mówić), w domu też raczej o Bogu się nie rozmawia. A tak naprawdę jest w nas ogromny głód takich rozmów, takiego dzielenia się swoją wiarą, bo przecież każdy z nas ma jakieś doświadczenia Boga w swoim życiu. Wielu uważa to za swoją prywatną sprawę. Wielu nie ma odwagi mówić o tym głośno.
To właśnie dlatego babcia Anna nas dzisiaj zawstydza. Ona miała odwagę mówić o Jezusie wszystkim. Czy wszyscy jej słuchali? Na pewno nie. Czy wszyscy ją rozumieli? Oczywiście, że nie. Pewnie byli i tacy, którzy jak dziś pukają się w czoło. Ale mimo wszystko ona mówiła o Jezusie wszystkim.
Na koniec dwa krótkie pytanie dla Ciebie. Na dobry koniec Starego Roku, albo – jak kto woli – na dobry start w Nowy Rok…
Kiedy ostatni raz mówiłeś komuś o Jezusie?
Kiedy ostatnio z kimś o Nim rozmawiałeś?
Nie o polityce, Trybunale Konstytucyjnym, zdrowiu, pieniądzach, ale właśnie o Jezusie…
Niech te pytania nie pozostaną bez odpowiedzi.