O życiu, które może utracić swój smak… (Łk 1,39 – 56)
Czytany dziś w liturgii fragment Ewangelii o nawiedzeniu św. Elżbiety przepełniony jest wyrażeniami wskazującymi na pewien aktywizm i działanie. Maryja wybrała się, poszła z pośpiechem, weszła do domu Zachariasza, pozdrowiła Elżbietę. Ta usłyszała Jej pozdrowienie, w jej łonie poruszyło się dzieciątko, itp.
Ten opis i te na pierwszy rzut oka może nawet niezauważalnie określenia, wyrażające pewien dynamizm, bardzo wyraźnie pokazują ważną prawdę – życie duchowe domaga się konkretnego działania. Domaga się czynu. Mówiąc kolokwialnie: życie duchowe musi żyć. Musi być w nim pewna dynamika, pewien ruch.
Jeśli w życiu duchowym nie ma konkretnego działania, możemy zapomnieć o jakimkolwiek duchowym rozwoju. A tam, gdzie nie ma rozwoju, tam jest cofanie. Tam, gdzie się człowiek nie rozwija, nie tylko nie stoi w miejscu, ale zwyczajnie się uwstecznia. To właśnie dlatego tak wielu ludzi – nawet tych, którzy twierdzą, że są wierzący – boryka się dziś z czymś, co możemy określić duchowym marazmem.
Trudno się dziwić: jeśli nie ma konkretnego działania i troski o duchowy rozwój, prędzej czy później daje o sobie znać zniechęcenie, poczucie bezsensu i beznadziei. Przychodzi pokusa rezygnacji z walki, a od tej rezygnacji już tylko mały krok do niewiary.
Co zatem zrobić, by w naszym życiu duchowym – tak jak w życiu Maryi – był ruch i konkretne działanie? Odpowiedź jest niezwykle prosta: trzeba ożywić osobistą modlitwę, trzeba zwiększyć częstotliwość korzystania z sakramentów, trzeba priorytetem uczynić spotkanie ze Słowem Bożym. Trzeba po prostu Pana Boga postawić w centrum i Jego samego czynić każdego dnia na nowo fundamentem własnego życia. To wszystko sprawi, że życie duchowe nabierze nowego smaku i zacznie naprawdę cieszyć. Zacznie cieszyć, bo zacznie być jedną wielką przygodą z Kimś, z Kim nigdy nie można się nudzić.