Od tej radości wiele zależy…
Wczoraj pojawił się w necie artykuł o tym, jak to księża nie lubią kolędy. Tytuł bardzo wymowny: ,,Wolą chorobowe niż dodatek do wypłaty.” Czytam i… współczuję.
Współczuję tym braciom w kapłaństwie, którzy traktują kolędę jak zło koniecznie. Sam od lat chodzę po kolędzie w Krakowie (od tego roku jako proboszcz). Chyba w żadnym mieszkaniu nikt nie podjął tematu Jedraszewskiego (może dlatego, że jestem zakonnikiem, a nie diecezjalnym) czy Rydzyka. Próby rozmów o Tusku czy Kaczyńskim – takowe pojawiły się w kilku mieszkaniach – gasiłem w zarodku. Nawet w mieszkaniu seniorki, która drzwi wejściowe do swego mieszkania w bloku obkleiła naklejkami KOD-u i TVN-u.
Zero polityki, zero złośliwości i pretensji. Za to całkiem sporo wspomnień (część Krakowa, po której kolęduję kiedyś była bardziej wioską niż miastem i starsi Parafianie chętnie to wspominają). Dzielą się swoim życiem, problemami, chwalą się sukcesami dzieci i wnuków, pokazują zdjęcia, itp. A jeśli już jest narzekanie to głównie tylko na jedno – na brak dobrego zdrowia.Wszystkiemu winien pan PESEL.
Owszem, kolęda nieraz łączy się z wysiłkiem i zmęczeniem. Mamy do tego prawo, bo jesteśmy ludźmi. Ale nie przesadzajmy!!! Trud, który księża przez te kilka poświątecznych tygodni podejmują, nijak ma się do trudu, który na co dzień podejmuje wielu naszych Parafian. Tak naprawdę problem leży nie w ilości kart kolędowych czy w tematach rozmów, ale w tym, jak dany ksiądz na kolędę patrzy.
Jeśli już na starcie jest niechętny i uprzedzony, kolęda będzie męczeństwem. Jeśli jest chętny i otwarty na ludzi, kolęda będzie fajną przygodą, spotkaniem z fantastycznymi ludźmi i inwestycją dla dobra parafii.
A na koniec prośba: Pomódlcie się czasem za księży, którym trudno. Niech kaplaństwo ich cieszy. Od tej radości naprawdę wiele zależy.