Świat potrzebuje wariatów…
Siedzę sobie wczoraj w przedziale z pewną panią. Na oko – mogłaby być moją mamą. Poza grzecznościowym ,,dzień dobry” nic więcej do siebie nie mówimy. Ona nie wie, że jestem księdzem. W Słupsku dosiada się do nas inna starsza pani. W Gdyni Głównej – kolejna.
W pewnym momencie ta ostatnia zagaduje: ,,Wracam właśnie z Kalwarii Wejherowskiej. Jak tam jest pięknie, wszystko odnowione. A ile ludzi. Tam aż się chce człowiekowi modlić.”
Byłem pewien, że za chwilę babcia zakończy swój monolog i znów nastanie w przedziale błoga cisza. Myliłem się jednak. ,,Wie pani, ja na Wejherowskiej Kalwarii nigdy nie byłam, ale bardzo lubię Górę Chełmską w Koszalinie. Tam jest taki mały kościółek. Tam nawet w 91 roku papież był.” Po chwili w rozmowę wkręciła się trzecia: ,,Ja z kolei bardzo często jeżdżę do Lichenia. Tam jest moje ulubione sanktuarium. Tylko znów trochę połączeń autobusowych zlikwidowali i z Konina do Lichenia trudno dojechać.”
No i na rozmowie o wierze, o Panu Bogu i miejscach szczególnie Matce Bożej poświęconych minęło im kilka kwadransów. Ciekawe, że ta pierwsza pani, która sprowokowała temat dotyczący wiary, zrobiła to bez żadnego skrępowania. Chyba nawet nie zastanawiała się nad tym, czy współpasażerki są wierzące. To było dla niej oczywiste. Zwyczajnie zaczęła o tym mówić, dzielić się swoją wiarą. Tak po prostu…
Myślę sobie dzisiaj, że z moim pokoleniem tej babci nie poszłoby tak gładko. Zaraz ktoś obruszyłby się i oznajmił, że wiara to prywatna sprawa albo że nikogo nie interesują jej osobiste wierzenia. Może nawet któryś z bardziej agresywnych pasażerów zwyczajnie nazwałby ją moherowym beretem albo ciemnogrodem. Albo jeszcze gorzej. Scenariusze naprawdę mogłyby być różne. Dziś rzeczywiście trzeba brać poprawkę na to, że człowieka, który przyznaje się do swojej wiary, wielu uznaje za wariata.
Jak to czasy się zmieniają… Ale czy właśnie nie takich wariatów potrzebuje dzisiaj świat?