I dobrze, że mówili…
Rozpoczęliśmy kolejny Tydzień Biblijny. Już dwunasty. Czas tak ważny, że aż mówili dziś o nim w kilku serwisach informacyjnych. I to wcale nie tylko katolickich rozgłośni.
I dobrze, że mówili, choć na pewno nie wszystkim się to podobało. Przynajmniej dzięki temu, że ktoś dziś wspomniał o Tygodniu Biblijnym, dowiedzieli się o nim ci, którzy nie byli dziś w kościele. A pewnie jeszcze większe grono o istnieniu takiego Tygodnia zwyczajnie sobie przypomniało.
Ważne jest to, by czytać. I to czytać duchowo, refleksyjnie. Choć już Słowo stało się Ciałem – i nic już więcej z tego, co potrzebne nam do zbawienia objawione nie będzie – to jednak trzeba pamiętać, że Bóg nieustannie do nas mówi. Bóg nie jest ograniczony ani nieruchomą czcionką, ani twardą okładką. Jego Słowo – mimo, że wypowiedziane wieki temu – nadal jest żywe.
Jeśli będziemy traktować Biblię tylko jak książkę do historii, nie usłyszymy tego Bożego mówienia i pozbawimy tę Księgę (i nasze życie) tego, co fundamentalne czyli jej wymiaru duchowego,
Bóg zawarte w Piśmie św., własne Słowo wciąż na nowo wypowiada do człowieka, który się nad nim pochyla. Dlatego nie ma żadnej przesady w powiedzeniu, że życie każdego z nas jest jedną wielką Ewangelią. Ewangelią, w której Słowo Boże przenika się z naszą codziennością. Jeśli przestaniemy czytać Biblię na sposób duchowy, pozbawimy się wielu cennych wskazówek, które Bóg nam daje, by pokazywać, jak należy kroczyć po ścieżkach wiary. To trochę tak, jakby człowiek, który pierwszy raz w życiu pojawia się w dużym i nieznanym sobie mieście, mijając kioski z mapami, uznał, że te nie są mu potrzebne i że sam – nie mając żadnych innych pomocy – ze wszystkim sobie poradzi.
Naiwne, nieprawdaż?