Jak sobie pościelesz…

Zanim przejdę do kolejnej książki – ciągle jesteśmy przy ,,Ostatnich rozmowach” Petera Seewalda – chcę zatrzymać się jeszcze przy temacie obowiązku wychowania dzieci w wierze, który to obowiązek przyjmują na siebie rodzice i rodzice chrzestni w chwili chrztu dziecka.

Niedawno przeczytałem coś strasznego. Pewna dziennikarka opisywała codzienne życie pewnej rodziny z okolic Warszawy. Rodzice mieli jednego syna. Od śmierci ojca syn i matka do dziś mieszkają pod jednym dachem. Syn prowadzi w stolicy bardzo dobrze prosperującą firmę, zarabia krocie. Codziennie rano – ubrany jak na właściciela firmy przystało – siada za kierownicą swojego drogiego auta, by – przemierzając kolejne kilometry – zasiąść w końcu w wygodnym fotelu prezesa.

I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że każdego dnia rano wyjeżdża z nim także jego schorowana matka. Ubrana w stare łachmany. Z kilkoma brudnymi plastikowymi pudełkami po margarynie w reklamówce.

Syn – w drodze do firmy – podwozi ją pod jeden z warszawskich kościołów, gdzie staruszka – bez względu na pogodę – zwyczajnie… żebrze. Po pracy, jak gdyby nigdy nic, syn znów podjeżdża przed kościół i zabiera matkę do auta. I tak jest już od wielu miesięcy. Dopiero niedawno udało się zainteresować tym szersze grono osób.

Brakuje słów, żeby nazwać draństwo, którego dopuszcza się wspomniany biznesmen. W takiej sytuacji powiedzieć ,,draństwo” to nic nie powiedzieć.

Zapytacie: Dlaczego o tym dziś pisze? Z jednego powodu. Abstrahując od tej konkretnej sytuacji ze stolicy, trzeba powiedzieć jedno: nie raz i nie dwa brak troski o chrześcijańskie wychowanie dziecka odbija się po latach rykoszetem na jego rodzicach. Jeśli rodzice od małego nie uczą dziecka miłości do Boga i do bliźniego, nie kształtują właściwie jego sumienia, nie budują jego hierarchii wartości w oparciu o Ewangelię i Dekalog, to na starość mogą się spodziewać wszystkiego. Czasem niestety wszystkiego najgorszego.

To prawda, są wyjątki. Czasem dziecko wychowywane po katolicku i prowadzane w dzieciństwie do kościoła potrafi zrobić swoim rodzicom prawdziwe piekło na ziemi. I odwrotnie, czasem w rodzinie, która z Panem Bogiem nie ma wiele wspólnego, dzieci potrafią zatroszczyć się o rodziców i dać im piękną i bezpieczną starość. Są i takie sytuacje.

Niestety, bardzo często powtarza się model, o którym wspomniałem na początku. Jeśli rodzice nie uczą wiary i nie prowadzą do Boga, nie powinni się dziwić, że za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat ich własny syn czy córka obleją egzamin z bycia dobrym, wrażliwym człowiekiem. Dokładnie tak, jak ten warszawski biznesmen.

Ileż to razy słyszy się o tym, że na kilka dni przed świętami dorosłe dzieci podrzucają do szpitala któregoś z rodziców, żeby w świętowaniu nie przeszkadzał i atmosfery w domu nie psuł. Smutne, straszne. Wręcz tragiczne. A życie pokazuje, że nie są to wcale odosobnione przypadki i że takich sytuacji jest niestety coraz więcej.

A przecież Biblia uczy nas, że to, co się sieje, kiedyś będzie się zbierać. Kto sieje wiatr – powie przysłowie – ten zbiera burzę. Rodziców, którzy decydują się wychowywać dzieci bez Boga i którzy nie traktują serio przyrzeczenia wychowania dziecka w wierze, można śmiało nazwać ryzykantami.

Po latach często jest już za późno na wychowywanie. Wtedy zostają już tylko łzy i przysłowiowe plucie sobie w brodę. Ale nic w tym dziwnego. W końcu jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.