Moje codzienne z martwych powstawanie…
Fragment kazania z dzisiejszej Mszy św. rezurekcyjnej, które wygłosiłem w kościele pw. Przemienienia Pańskiego w Krakowie:
(…) Tak wiele byśmy dali, żeby w naszym życiu przeżywać ciągle tylko radosne poranki Zmartwychwstania. Tak wiele byśmy dali, żeby życie nasze i naszych bliskich obfitowało tylko w radosne i piękne momenty. Żeby w naszym życiu nie wydarzało się nic, co ma choćby posmak Wielkiego Piątku, posmak łez, smutku i cierpienia. Tak wiele byśmy dali, żeby tak właśnie było, ale tak nie jest…
Cierpienie, smutek i łzy wpisane są w nasze życie. Te Wielkanocne Święta pokazują nam jednak prawdę o tym, że śmierć nigdy nie ma ostatniego zdania. I w naszym życiu – nawet po najbardziej krwawym Wielkim Piątku – kiedyś przychodzi Niedziela Zmartwychwstania. Tak, jak nawet po największej burzy, kiedyś w końcu wychodzi słońce.
Kiedy dzisiaj słowo ,,zmartwychwstanie” odmieniamy w naszych kościołach przez wszystkie możliwe przypadki i kiedy cieszymy się z tego Jezusowego zmartwychwstania, trzeba postawić sobie pytanie, czy my to słowo ,,zmartwychwstanie” dobrze rozumiemy. Na pewno rozumiemy je w kontekście wieczności. Wiemy i wierzymy w to, że po śmierci mogę powstać z martwych. Dzięki nieśmiertelnej duszy mogę żyć wiecznie w Królestwie zbawionych. To wiemy i w to wierzymy.
Wierzymy też w to, że kiedyś nasze ciała zmartwychwstaną. ,,Wierzę w ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny. Amen” – powtarzamy w każdą niedzielę w liturgii Mszy św. Powtarzamy, choć pewnie trudno nam to wszystko pojąć. Bez wątpienia jednak zmartwychwstanie jest rzeczywistością, która zgodnie z nauką Kościoła dotykać będzie nie tylko mojej duszy, ale też mojego ciała.
Ale tak rozumiane zmartwychwstanie będzie kiedyś. Dopiero za jakiś czas, po naszej śmierci, po Sądzie Ostatecznym. Pewnie rzadko się nad tym zastanawiamy, bo przecież myślenie o własnej śmierci do przyjemności raczej nie należy. Dziś musimy przez pryzmat Zmartwychwstania popatrzeć na coś jeszcze. Na moje grzechy. To nie jest tak, że słowo ,,zmartwychwstanie” ograniczać się winno tylko do tego, co będzie kiedyś, po mojej śmierci, po tamtej stronie życia. Każdy z Was – i my po tej stronie ołtarza i Wy, drodzy, po tamtej stronie – zaproszeni jesteśmy do tego, by już tutaj, na ziemi, zmartwychwstawać.
Kiedy? W jaki sposób? Zawsze wtedy, kiedy zdarzy mi się obrazić Boga ciężkim grzechem – grzechem jak go nazywamy – śmiertelnym. Grzechem, który mnie uśmierca, który zabija mnie od środka. Po każdym takim grzechu muszę zmartwychwstawać.
W te ostatnie dni – zwyczajowo już – księża spędzają w konfesjonałach o wiele więcej czasu, niż zwykle. Ja też przez te ostatnie dni spowiadałem po kilka godzin dziennie. I mogę Wam dziś powiedzieć, że przez całe pięć lat mojego kapłaństwa nie zdarzyło mi się, żebym w czasie spowiadania kogoś zadziwił się jakimś grzechem czy ludzką słabością. Nie było takiej sytuacji, kiedy słuchając spowiedzi otworzyłbym oczy ze zdumienia. Ludzkie grzechy mnie nie zdumiewają.
Ale jest coś, co w konfesjonale często mnie zdumiewa. Zdumiewa mnie to, że są ludzie, którzy – mając na sumieniu grzechy śmiertelne – potrafią chodzić z nimi nie przez kilka dni czy tygodni, ale nieraz całymi miesiącami i latami. Mówię czasem w konfesjonale: ,,Bracie, siostro, współczuję Ci… Nie z powodu grzechów Ci współczuję, bo sam też grzeszę i grzechy wpisane są w nasze życie. Współczuję Ci dlatego, że nie tęsknisz za Bogiem, że nie zmartwychwstajesz. Współczuję Ci dlatego, że Twój żal i smutek z powodu grzechu nie jest na tyle silny, by na nowo zaprowadzić Cię do konfesjonału. Współczuję Ci dlatego, że Twoja miłość do Boga jest bezradna, bo nie potrafi częściej obudzić w Tobie prawdziwej tęsknoty za Jezusem.”
Moi drodzy. To prawda… jesteśmy zaproszeni do tego, by kiedyś po śmierci zmartwychwstać. Ale to będzie kiedyś… Pomyślmy dzisiaj, może właśnie przy tegorocznym pustym Jezusowym grobie, o tym, jak wygląda na co dzień moje zmartwychwstawanie. Moje powstawanie z grzechów. Czy przypadkiem nie jest tak, że ja sam mając grzechy ciężkie, potrafię całymi tygodniami udawać, że wszystko jest w porządku? Czy nie jest tak, że obrażając Boga grzechami, obrażam Go dodatkowo także moją obojętnością na Jego miłosierdzie? Może mówię sobie: ,,Po co się spieszyć… Za kilka miesięcy święta, wtedy się wyspowiadam, a do tego czasu jeszcze sobie trochę pogrzeszę?”
Te Święta muszą być dla nas – podobnie jak rekolekcje, które niedawno wspólnie przeżywaliśmy – czasem stawiania sobie pytań o moją duchową kondycję. Nawet, jeśli będą to pytania trudne i niewygodne, powinny paść. Te Święta muszą być czasem pytań. W przeciwnym razie już jutro wieczorem usiądziemy sobie wygodnie w fotelach, weźmiemy do ręki pilota i przeskakując z kanału na kanał powiemy: ,,Święta, święta i po świętach.”
Święta miną. Za chwilę Wielkanoc 2017 odejdzie do historii. Ale może warto, by ten pusty grób rzucił nowe światło na moje życie duchowe? Może warto, by stał się wyrzutem sumienia? Może warto, bym wpatrując się w figurę Zmartwychwstałego podjął i podjęła jakieś mocne postanowienie dotyczące mojego powstawania z martwych / moich spowiedzi? Bóg jest miłosierny i może przebaczyć każdy grzech. Jeden jest tylko warunek. Grzesznik musi Go o to poprosić.
Nie bójmy się konfesjonałów, pielęgnujmy w sercach pragnienie nawrócenia i zadbajmy o to, by następna nasza spowiedź nie była dopiero na Boże Narodzenie. Każda spowiedź będzie nie tylko pamiątką Zmartwychwstania Chrystusa, ale będzie przede wszystkim moim osobistym Zmartwychwstaniem. Amen.