O naszych odejściach i naszych powrotach…
Dziś znów Ewangelia o Judaszu. Czytając ją – gdzieś może podświadomie – człowiek bawi się w sędziego i stawia pytania: Jak on mógł to zrobić? Jak bardzo trzeba mieć skamieniałe serce, żeby zdradzić najlepszego Przyjaciela?
Myśląc o Judaszu i o jego zdradach, myślimy pewnie też i o różnych naszych odejściach. A przynajmniej myśleć o nich powinniśmy. Bo – jak powiedziałem dziś w czasie Mszy św. – wcale od Judasza lepsi nie jesteśmy. Niektórzy, słysząc to moje zdanie po prostu się uśmiechnęli. Ciekawe, o czym myśleli…
Dziś jednak nie o odejściach tekst piszę, ale o powrotach. Przyjemniejszy to temat, dający nadzieję.
Od paru dni po kilka godzin siedzę w konfesjonale. Różni ludzie, różne grzechy, różny staż ,,nie narzucania się” Panu Bogu. Ale jedno wszystkie te spowiedzi łączy – chęć powrotu.
Bo chyba nic tak bardzo Boga nie boli, jak nasza ludzka obojętność na Jego Miłosierną Miłość. Fakt, że grzeszymy nie jest przecież niczym nadzwyczajnym. Dziwne byłoby, gdybyśmy nie grzeszyli… Zdaje się, że nie grzechy nasze najbardziej ranią Ojca. O wiele bardziej rani Go nasza obojętność. To, że często całymi latami potrafimy chodzisz z brudnymi sercami. Gromadzimy nasze grzechy jak chomiki chrupki i udajemy, że wszystko jest OK. Czasem nawet robimy to z uśmiechem na twarzy. A tymczasem On czeka, wypatruje.. Jak ojciec syna marnotrawnego wybiega nam na spotkanie. Tyle tylko, że decyzja o powrocie zawsze należy do nas… Nic na siłę. Ramiona Ojca zawsze są otwarte. Niestety, niektórzy ciągle robią wszystko, aby tylko w te ramiona nie wpaść.