W życiu jak w kołobrzeskiej konkatedrze…
Był październik 2000 roku. Diecezja koszalińsko – kołobrzeska przeżywała właśnie tysięczną rocznicę ustanowienia biskupstwa w Kołobrzegu. Uroczystej Mszy św. przewodniczył kardynał Józef Glemp. Obecni byli niemal wszyscy polscy biskupi, także ówczesny prezydent, premier, marszałkowie, ministrowie. Katedra wypełniona po brzegi. Tylko pierwsze ławki puste, ale z wyłożonymi na nich kartkami: Rezerwacja dla gości.
W pewnym momencie do jednej z ławek podchodzi starsza kobieta. Siada wygodnie, ale już po chwili podchodzi do niej człowiek ze służby porządkowej i każe to miejsce opuścić. Kobieta zaczyna tłumaczyć, że jest starsza, że nie ustoi, że ma problemy z nogami, ale służba porządkowa wydaje się nie ubłagana. Woła swoich kolegów i teraz już wspólnymi siłami próbują usunąć kobietę z zajętego miejsca. W końcu się udaje. Staruszka wstaje z ławki i oburzona staje przy filarze. Panowie czują się usatysfakcjonowani.
W czasie kazania jednak kobieta upada. Omdlenie. W bocznej nawie robi się hałas. Prymas Glemp nie przerywa kazania, ale obserwuje to, co się dzieje. Panowie ze straży, – ci, sami, który przed chwilą usunęli staruszkę z zajmowanego miejsca – próbowali teraz wynieść kobietę na zewnątrz przed bazylikę. Nie było łatwo przebić się przez ten tłum. Udało się. Po chwili rozległ się sygnał odjeżdżającej karetki pogotowia.
Taki obraz sprzed prawie szesnastu lat został w mojej pamięci, bo też wtedy uczestniczyłem w tej Mszy św. Nie wspominam o tym po to, by potępiać kogokolwiek. Więcej, uważam, że ci wszyscy notable mieli prawo do swoich pierwszych miejsc. Znamienne jest jednak to, że kilka chwil po całym zdarzeniu z ławek podniosło się kilku ministrów i innych panów w garniturach, ustępując miejsc stojącym w pobliżu starszym osobom. Tak trochę, jakby się bali powtórki z tego, co przed chwilą widzieli.
W naszym życiu jest czasem dokładnie tak jak w tej kołobrzeskiej katedrze. Czasem też potrzebne jest jakieś trudne i smutne doświadczenie, żebyśmy zobaczyli stojącego obok, potrzebującego pomocy, człowieka. Czasem potrzebujemy od Pana Boga jakiegoś kopniaka, byśmy w jednej chwili przestali patrzeć tylko na czubek własnego nosa, a rozejrzeli się wokół siebie. Bo można siedzieć blisko ołtarza i zupełnie nie widzieć tych, którzy są obok. Można tak zapatrzeć się w święte obrazy, tak się w nie zagapić, że na drugiego człowieka nawet nie spojrzymy. Tyle tylko, że taka postawa nie ma to nic wspólnego z Ewangelią i z prawdziwą miłością bliźniego.
Dziś Ewangelia o ludzkiej pysze (Łk 14, 7 – 14). Skąd się ona bierze? To proste, my, którzy z taką chlubą nazywamy się chrześcijanami i tak lubimy, gdy inni nazywają nas uczniami Jezusa, bardzo często – zbyt często – zapominamy o tym, że Bóg jest obecny w drugim człowieku. Zbyt często zapominamy o tym, że w każdym drugim człowieku jest Jezus. Jest obecny w kościele, w Eucharystii, w innych sakramentach, w Piśmie św. Ale jest obecny także w drugim człowieku. Więcej, On chce być obecny w drugim człowieku. I chce, żebyśmy my w tym drugim człowieku Go zauważali. Czy tak jest? Powiedzmy sobie szczerze, że bardzo często tak nie jest.
Niejeden chrześcijanin widzi dziś w drugim człowieku nie Jezusa, nie brata, ale rywala, konkurenta i przeciwnika. Kogoś, z kim trzeba walczyć, z kim trzeba konkurować i rywalizować, by za wszelką cenę postawić na swoim. Dopóki chrześcijanie nie zaczną widzieć w KAŻDYM drugim człowieku Jezusa Chrystusa, dopóki nie będę uważać się za wyżej stojących od innych, nic się na tym świecie nie zmieni, bo pycha to wielki oręż w ręku szatana. Szatan zwyciężył w raju właśnie pychą. Wcześniej, przy stworzeniu świata też posłużył się pychą, bo to ona sprawiła, że powiedział do Boga: Nie będę Ci służył. Szatan dobrze wie, że przez pychę zdziałać może bardzo wiele. Kościół też to wie. To właśnie dlatego w katalogu siedmiu grzechów głównych pychę postawiono na pierwszym miejscu.
Wiele można o tej naszej ludzkiej pysze mówić. Wiele można też mówić o tym, że zbyt rzadko w drugim człowieku widzimy Jezusa. Jako pijar, jako zakonnik mogę przejść w habicie pół Krakowa i ani razu od nikogo – choć przecież nasze ulice pełne są ludzi – nie usłyszeć: Szczęść Boże albo Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Czy to nie jest dowód na to, że nie dostrzegamy dziś Jezusa w drugim człowieku, że nie dostrzegamy Go nawet w kapłanie?
Lekarstwem na naszą pychę i na pychę tego świata jest dostrzeganie Jezusa Chrystusa w drugim człowieku. Gdy będę widział Jezusa w bliźnim, to ten człowiek będzie dla mnie ważny. On będzie dla mnie jak chodząca monstrancja. Nie jak rywal, nie jak konkurent, ale jak brat.
Do tego jesteśmy dziś zaproszeni. Tylko wówczas, gdy staniemy na wysokości tego zadania, świat będzie stawał się lepszy i piękniejszy.