Przymuszony pacierz Panu Bogu niemiły…
O dwóch rzeczach warto wspomnieć na kanwie dzisiejszej Ewangelii (Mt 22, 1-14). Pierwsza rzecz dotyczy tematu wolności. Słudzy króla, który wyprawił ucztę weselną swojemu synowi, nie wciągają tam na siłę nikogo z zaproszonych. Kierują zaproszenie, zachęcają, ale decyzję pozostawiają samym zainteresowanym, dając im prawo do własnego wyboru. Dając im prawo do wolności.
To ważne w kontekście tego, co bez trudu dostrzegamy patrząc na otaczającą nas rzeczywistości. Wielu z nas (także wiele kapłanów) na siłę przyciągnęłoby do kościoła tych, którzy korzystając z własnej wolności kościoła wcale nie wybierają. To dlatego ciągle mam mieszane uczucia jeśli chodzi np. o obowiązkowy udział uczniów szkół średnich w organizowanych dla nich rekolekcjach wielkopostnych. Przykładów ukazujących to, jak wiele dobra chcemy zrobić czasem nieco na siłę, jest o wiele więcej. Zresztą, przecież nie jedna babcia – gdyby tylko mogła – na siłę przyciągnęłaby do kościoła swoje wnuki. Może nawet przywiązałaby je do ławki, żeby tylko nie uciekły ze Mszy św. A wszystko w imię chrześcijańskiego wychowania i autentycznej troski o ich duchowy rozwój.
Rozumiem intencję. Rozumiem księży, którym zależy na obecności uczniów w kościele i babcie, które zrobiłyby wszystko, żeby wnuki wzrastały w poszanowaniu religijnych tradycji i wiary. Ale nie wolno zapominać o tym, że każdy z nas (nie mówię tu oczywiście o dzieciach, które pozostają pod kuratelą swoich rodziców) ma niezbywalne prawo do korzystania ze swojej wolności. W myśl powiedzenia powtarzanego często przez moją Babcię, że przymuszony pacierz Panu Bogu nie jest miły.
Druga rzecz, o której warto dziś wspomnieć, dotyczy tej rzucającej się w oczy niekonsekwencji króla, który najpierw każe zapraszać wszystkich, a potem – widząc człowieka nie ubranego właściwie – każe go usunąć na zewnątrz, w ciemności. Pewnie, gdybyśmy tylko zechcieli bawić się w adwokata owego króla, nie łatwo byłoby go wybronić z całej tej sytuacji.
A tymczasem fakty są takie, że król – gdy wyprawiał ucztę – w drzwiach swojego pałacu stawiał sługę, który zupełnie za darmo rozdawał wchodzącym świąteczne odzienie. Oni mieli je tylko wziąć i na siebie włożyć. Widocznie ten ewangeliczny nieszczęśnik tego nie zrobił. Wszedł do pałacu, może nawet wziął to świąteczne odzienie, ale go nie założył. Wszedł zatem na swoich własnych zasadach. Właśnie to – a nie strój tego człowieka – królowi się nie spodobało.
To trochę tak, jak byśmy weszli do Wierzynka albo do innej wysokiej klasy restauracji w Krakowie, usiedli przy stoliku, ale nie zamawiali niczego z karty dań, tylko wyjęli z plecaka swoje własne, zrobione w domu kanapki. W takiej sytuacji nie tylko sam restaurator, ale nawet pierwszy lepszy kelner miałby prawo nas z restauracji po prostu wyrzucić.
Tak już jest, że wchodząc do takich miejsc jak restauracja, musimy podporządkować się panującym tam zasadom. Tak jest w restauracji, tak też jest w muzeum, gdzie przy wejściu każą nam zakładać specjalne, mało przecież eleganckie kapcie. Tak jest w końcu i we wspólnocie ochrzczonych zwanej Kościołem.
Jeśli już chcę być w Kościele jako wspólnocie – tutaj znów trzeba powrócić do tematu wolności – to muszę się zgodzić na panujące w Kościele zasady. Muszę się zgodzić na to, że jest Ewangelia, że jest Dziesięć Przykazań, że są pewne etyczne i moralne normy i wymagania. Kościół ma prawo nam je stawiać nawet, jeśli komuś z nas wydają się one niezrozumiałe, niemądre czy staroświeckie. Te wymagania i zasady są nie po to, by – jak zarzucają dziś Kościołowi niektórzy – w jakiś sposób nas ograniczać i odbierać nam wolność, ale po to, by w miarę bezkolizyjnie przeprowadzić nas przez to ziemskie życie.