Jedno kolędowe marzenie…

Wczoraj po raz ostatni w tym roku wyszedłem na kolędę. Nie pracując w parafii – a tylko pomagając – w sumie w tym roku kolędowałem zaledwie jedenaście dni. Nie to, co jeszcze kilka lat temu w Krakowie na Wieczystej, gdzie trzeba było całą ogromną parafię podzielić na dwie części, przez co w każdym mieszkaniu kolęda była (i wciąż jest) raz na dwa lata. Tegorocznej kolędy prawie nie odczułem. Trudno się dziwić – w sumie odwiedziłem tylko 137 mieszkań.

Dobrze, że w polskiej tradycji jest coś takiego jak wizyta duszpasterska. Korzyści są po obu stronach: ludzie korzystają, bo ksiądz przychodzi z Bożym błogosławieństwem i modlitwą; księża korzystają, bo mogą wyjść ze swojego świata i przejść do świata ludzi świeckich. A to często zupełnie dwa różne światy.

Ksiądz może wtedy z bliska zobaczyć, co to znaczy tworzyć rodzinę i wychowywać dzieci; co znaczy zmagać się z chorobą niedołężnego ojca; od rana do nocy siedzieć w pracy albo łączyć dwa etaty, bo z jednego nie da się rodziny utrzymać; co to znaczy tęsknić za mężem i ojcem, który wyjechał za granicę i wraca do domu raz na dwa miesiące. To wszystko i jeszcze wiele więcej w czasie kolędy ksiądz może zobaczyć z bliska.

Wtedy inaczej wraca się do siebie. Wtedy inaczej człowiek patrzy na swoją kapłańską samotność; na pracę, której tylko z pozoru tak wiele, bo przecież jest czas i na kawę, i na książkę. Wtedy nawet inaczej patrzy się na ludzkie grzechy, gdy ktoś taki, zmordowany życiem, przyjdzie do spowiedzi.

Ważne są te kolędy, te spotkania z ludźmi. Ważne i potrzebne, bo niejeden ksiądz żyje w jakimś swoim własnym odrealnieniu. I wcale nie chodzi o to, że nie wie, po ile w sklepie cukier… To błahostka. Problem pojawia się wtedy, kiedy ksiądz nie potrafi zrozumieć, że ktoś nie ma pieniędzy, że cierpi, że dzieci zapomniały i już nie dzwonią, że lekarz popełnił błąd, że leki takie drogie, itp.

Dobrze, że są te kolędy. To one nie pozwalają nam, księżom, do końca zamknąć się we własnej bajce. Mam jednak z tymi wizytami związane jedno małe marzenie. Chciałbym, żeby ci, których odwiedzam po kolędzie w domach potrafili kilka dni później przyznać się do mnie także na ulicy. By na widok księdza nie odwracali głowy, by nie udawali, że nie znają, by nie bali się podejść na przystanku i zwyczajnie zagadnąć. Żeby było normalnie… Żeby było bez grania, udawania, zakładania masek.

Bo jeśli w czasie kolędy w domach jest miło i radośnie (a jest!!!), a potem na ulicy czy w sklepie zimno i obojętnie to coś tutaj nie gra.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.