Słowo do nas…
Trzykrotnie pada w dzisiejszej Ewangelii (Mt 10, 24-33) ta krótka, ale jakże wymowna Jezusowa zachęta: Nie bójcie się. Wypowiada ją bezpośrednio do apostołów, a więc do tych, którzy wielokrotnie dali i dadzą jeszcze przykład swojego zalęknieni i strachu. Oni są pierwszymi adresatami tego wezwania, ale w dalszej kolejności te słowa są także dla nas.
Bo czy my różnimy się w tej materii od Piotra, Jakuba, Jana i pozostałych z grona Dwunastu? W nas też jest lęk. Może nie jakiś wielki i paraliżujący, ale jest. Boimy się o siebie i o innych, lękamy się o nasze dobre imię, o naszą przyszłość, o to, co powiedzą o nas inni i jak nas ocenią. Lękamy się konfrontacji ze złem i tego, że na jaw mogą wyjść nasze ludzkie przywary i słabości. Powodów do lęku mamy naprawdę sporo.
Tak my, jak i Jezus o tym wszystkim wiemy. Dlatego dobrze, że nikt nie przekonuje nas o tym, że nie ma się czegoś bać. To byłaby nieprawda. Jezus nie w braku powodów do lęku upatruje motyw wezwania do odwagi. Prawdziwym motywem do tego, by się nie bać, jest wiara w Bożą Opatrzność i wszechmoc. To bardzo ważne. Jako uczniowie Jezusa jesteśmy narażeni na ludzkie języki i oceny. Wydaje się, że w dzisiejszych czasach jakoś dobitniej zły uderza w tych, którzy są posłani w imię Jezusa. O tych, którzy próbują być wierni Kościołowi i Ewangelii często mówi się źle. Jest wiele oskarżeń, pomówień i oszczerstw. Tak zupełnie po ludzku można się tego wystarczyć. Są po ludzku podstawy do tego, by odczuwać lęk. Jednak świadomość tego, że Bóg jest blisko powinna każdemu z nas dodawać otuchy. Nawet w obliczu utraty własnego życia, o której Jezus dziś wspomina.
Słowa Jezusa o zabijaniu ciała każą nam z dystansem podejść do tego najpiękniejszego daru, jakim jest ludzkie życie. Są przesłanką, dla której warto postawić sobie dziś pytanie o to, na czym zależy mi bardziej: na zachowaniu mojego ciała czy mojej duszy?