Własnego kapłaństwa sie boję, własnego kapłaństwa się lękam…
Od trzech lat jestem kapłanem. Niektórzy mówią, że przyjmując święcenia w Dniu Matki, zrobiłem piękny prezent mojej Mamie. Pewnie coś w tym jest. Prawda jest jednak taka, że wtedy zrobiłem piękny prezent przede wszystkim sobie.
Nie da się w jednym wpisie zmieścić wszystkiego tego, co przez minione trzy lata stało się moim udziałem. Dwanaścioro ochrzczonych dzieci, blisko sto pięćdziesiąt innych, przygotowanych do pierwszej spowiedzi i Komunii św., kilka pobłogosławionych małżeństw, ponad tysiąc odprawionych Eucharystii, tysiące wyspowiadanych ludzi, dziesiątki sakramentów namaszczenia chorych.
Jeśli czyta to teraz jakiś starszy kapłan, pewnie uśmiecha się pod nosem. Wyżej przytoczone liczby nie robią na nim wrażenia. Dla mnie jednak wszystko to ma ogromną wartość i jest powodem do wielkiej radości. I za wszystko to, za każdą osobę, każdy sakrament Bogu dziękuję. Bo i jak tu nie dziękować?
Czego się boję? Może trochę tego, że z biegiem lat pewne rzeczy po prostu mi spowszednieją. Że w czynności kapłańskie wejdzie rutyna, przyzwyczajenie. Tego się boję. Bo nigdy nie chciałbym zostać konsekrowanym robotem, który do tego, co jest i powinno być sensem jego życia, zacznie podchodzić bezrefleksyjnie.
Przede mną kolejne lata posługi. Decyzją o. Prowincjała najbliższy rok (a może nawet najbliższe lata) będę przeżywał nadal w Krakowie na Wieczystej. Bóg jeden raczy wiedzieć, ile jeszcze w życiu Mszy św. odprawię, ile dzieci ochrzczę, przy ilu ślubach asystował będę. Już dziś dziękuję za to, co było i za to, co będzie.
Polecam się Waszym modlitwom i już teraz za Waszą pamięć bardzo dziękuję.
Powodzenia!